Najbardziej kontrowersyjnym tematem w Warszawie jest nowa kładka pieszo-rowerowa. Aktywiści miejscy są gorąco przeciw, Warszawiacy są gorąco za – stąd nieco paradoksalne głosy protestu, że ta kładka nie jest nikomu potrzebna, bo tłumy takie, że nie sposób się przecisnąć.
Ja od początku byłem za, a jeszcze bardziej za się zrobiłem jak już się przecisnąłem. Nawet bez skrótu przez Wisłostradę, który ma być gotowy jeszcze w tym roku, kładka łączy dwa bardzo różne światy – Trakt Królewski w historycznym sercu Warszawy i ulicę Ząbkowską w historycznym sercu Szmulowizny.
„Ilustrowany przewodnik po Warszawie redakcyi Wędrowca” z 1893 roku dyplomatycznie nazywa tę dzielnicę „może najciekawszą”. Z opisu wynika jednak, że jest to „ciekawość” w znaczeniu pasującym do nieistniejącego już fanpejdża „miejsca w Warszawie, w których dostaniesz po ryju”.
Rzut oka na mapę mówi nam, że Szmulki są odcięte od świata trzema liniami kolejowymi. Historia ma wiele przykładów na to, że to prowadzi to do automatycznej gettoizacji (stąd się biorą także słynne szwedzkie „no go zones”).
W XIX wieku dochodził dodatkowy czynnik. Tak jak Vernon, California – miasto będące inspiracją dla drugiego sezonu „True Detective” – Szmulowizna była częścią aglomeracji warszawskiej, ale odrębnym miastem.
Podlegały „juryzdykcyi wójta gminy Targówek”, pisze przewodnik, a „policya ziemska nie mogła być dość liczną ani dość czujną”. Przez to Szmulki stały się „siedliskiem wszystkich odpadków wielkiego miasta, wszystkich osobistości podejrzanych, będących w niezgodzie z porządkiem publicznym, które w tych zaułkach, w sieci drobnych uliczek znajdowały schronienie pewne i bezpieczne”.
Uległo to formalnej zmianie w 1891, gdy Szmulowiznę wcielono do Warszawy. Niektóre źródła, w tym Wikipedia, podają inne daty – ja się trzymam „Przewodnika” z tamtych czasów. W praktyce „rygor i porządek wielkomiejski nie da się odrazu zaprowadzić, do dziśdnia nawet Szmulowizna nocą nie jest oświetlona”.
Praga nie uległa takim zniszczeniom jak Warszawa lewobrzeżna, więc w PRL na Szmulkach nadal mieszkały rodziny, kontynuujące przestępczą działalność od pokoleń, z dziada-pradziada. Stąd czarna legenda Ząbkowskiej, nie do końca bezpodstawna.
W kapitalizmie Szmulki zaczęły się gentryfikować, bo mimo wszystko jest to blisko centrum. W pradziejach bloga odnajdziecie notkę, która pośrednio opisywała ten proces (z 2008).
Od tego czasu doszła stacja metra, a kładka zapewne to przypieczętuje. To ostatnie chwile, by zrobić sobie spacer na „szemraną Pragę”, najlepiej przez kładkę właśnie (np. szlakiem Starówka – Koneser).
Nadal jest tam troszeczkę niebezpiecznie. Plotki zasłyszane od lokalsów mówią, że tamtejsze pustostany przyciągają narkomanów, jako ich ostatnie miejsce zamieszkania.
Człowiek na głodzie zrobi wszystko, żeby mieć na kolejną działkę, więc należy się tam liczyć z próbą wyrwania torebki czy plecaka. Jak zaznaczyłem, to plotki od lokalsów, mi się tam nigdy nie przydarzyło nic złego.
Wprost przeciwnie. Z Ząbkowską wiąże się jedno z moich najprzyjemniejszych warszawskich wspomnień.
Jak wiecie, jestem didżejem-grafomanem, który brak umiejętności nadrabia entuzjazmem oraz tym, że mój ulubiony format (złote przeboje lat 70/80/90) jest samograjem. Każdy lubi Abbę.
Jako grafoman, wpycham się na różne eventy. A że do niedawna nie miałem profesjonalnego sprzętu, wiązało się to z tym, że zapraszająca strona musiała go dla mnie wypożyczyć.
Kilka lat temu redakcja Co Jest Grane dała się namówić, żebym grał podczas gali wręczania nagród zwanych Wdechami. Event zamknięty, ale dla publiczności licznej, a prestiżowej, bo wiele znanych osób z branży kulturalnej.
Event miał miejsce w Koneserze, jednej z enklaw gentryfikacji na Szmulkach (mają tam nawet salon Tesli!).
Zaparkowałem w podziemiu, zaniosłem pudła z płytami i… zonk! Wypożyczono dla mnie wprawdzie profesjonalne techniksy, ale bez wkładek, bo prawdziwy didżej zawsze ma przy sobie własne.
Profesjonalna wkładka to nie jest coś, co się da kupić w zwykłym sklepie RTV-AGD. Z nieprofesjonalną też zresztą będzie kłopot.
Ale nawet do takich sklepów mam teraz daleko. A za pół godziny gram. CO ROBIĆ?
Przypominam sobie, że na pobliskiej Ząbkowskiej jest sklep z płytami, w którym są decki do odsłuchu. Zaraz się zamykają, może pozwolą mi wykręcić headshelle z wkładkami i będą pasować?
Dzwonię i zaczynam coś dukać, że wie pan, awaryjna sytuacja. Rozmówca nagle mi przerywa – „no i dlatego właśnie nie ruszam się bez moich ortofonów!”.
Ruszam z piskiem opon (to metafora, w foresterze to praktycznie niemożliwe). Po chwili problem mam rozwiązany: trzymam dość drogą zabawecznę: eleganckie puzderko z dwiema profesjonalnymi wkładkami.
Pytam, czy zostawić w zastawie dowód albo gotówkę. Właściciel macha ręką – „ufam ci, wyświetliłeś mi się, tylko oddaj mi jutro przed piętnastą, bo gram imprezę”.
No i taka jest prawda o Warszawie. Lubię jej popkulturowy portret jako miasta cynizmu, jak w kuplecie o „Pannie Cecylii” (albo jak w prozie Żulczyka). Ale to tylko część prawdy – tak naprawdę jest to miasto pełne ludzi gotowych ci bezinteresownie pomóc gdy masz kłopoty.
Raz jeszcze więc zapraszam na wycieczkę kładką na Szmulki!